Orzeł może…i musi polecieć, czyli słów kilka o trudnej sztuce podejmowania decyzji
Jesteśmy duuuużą rodziną. Z ośmiorgiem dzieci na pokładzie liczba relacji, interakcji, decyzji, problemów, szkół, chorób, pytań przyprawia czasem o zawrót głowy. A gdy dzieci dorastają – zawsze znienacka i za wcześnie – pojawiają się trudności zupełnie nowe. To problemy, z którymi musi zmierzyć się każdy rodzic. Dziecko nie tylko decyduje, że tych spodni już nie włoży lub do tej cioci nie chce jechać, a brokuły są niedobre i nie będzie ich jadło. Pojawiają się zupełnie nowe tematy – podkreślam, zawsze za wcześnie i w stu procentach sytuacji, zanim rodzice są na to gotowi! Bo kto jest gotowy, że córcia lub synuś znajdzie sobie dziewczynę? A jak pomóc w wyborze liceum? I w końcu te kluczowe dla całego życia wybory: zawód, studia, praca, osoba na całe życie, ślub…
Rozmawiamy tu o mężczyznach, ojcach, mężach, partnerach. Dzieci uczą się w szkole, słuchając dobrych rad, ale podstawowy sposób nauki to modelowanie. Dziecko naśladuje swoich rodziców, wkłada buty na obcasie mamy, kręci śrubokrętem jak tata, ale przede wszystkim bacznie obserwuje i kopiuje wszelkie wzorce poznawcze i emocjonalne obecne w domu. Tylko ojciec zaangażowany w życie dzieci, poinformowany o różnych szczegółach życia potomka, zainteresowany jego sprawami, podejmujący samodzielnie różne małe decyzje – bez dzwonienia do żony z pytaniem, czy mamy wyjść na podwórko!–- jest w stanie zbudować solidną relację z dzieckiem, pełną zaufania i wspierającą dla młodego człowieka. W takiej relacji jest pole dla wpływu, jaki ojciec może i powinien wywrzeć na decyzje podejmowane przez dziecko.
Na szczęście można przygotowywać dziecko (i siebie!) do samodzielnych wyborów. Ważne, by tak wcześnie, jak to możliwe, dawać dziecku wybór w malutkich sprawach. Dziecko, jeszcze zanim zacznie mówić, komunikuje już swoje potrzeby i preferencje. Warto mu wtedy pokazać, że te wybory szanujemy, że to dla nas ważne. Jeśli zamyka usta przed kolejną łyżeczką zupki, czasem można odpuścić i przyjąć za dobrą monetę, że oto dziecko wyraża swoją wolę.
Oczywiście bierzemy zawsze pod uwagę dobro dziecka. Zasadniczo to my wiemy, co dziecko powinno jeść, gdzie chodzić na spacery, jak się ubierać. Pytamy małe dzieci, brokuł czy marchewka, a nie obiadek czy czekoladka, czy też bluzka różowa czy fioletowa (ze świadomością, że czasem dziecko będzie ubrane jak choinka!), a nie czy chcesz włożyć szalik przy minus dwudziestu stopniach. Ale już kilkulatkowi można zadać pytanie: idziemy do kina czy na plac zabaw? Przedstawiamy przy okazji konsekwencje – jeśli wybierzesz kino, to nie spotkamy ulubionego kolegi etc. Ważne, by dziecko wcześnie oswoiło się z tym, że nasze wybory mają swoje następstwa. Jeśli pójdę do kina, to później nie obejrzę już w domu bajki, jeśli się zapiszę na skrzypce, to już nie starczy kasy na plastykę, jeśli pojadę na biwak, to nie będzie mnie na urodzinach ukochanej babci, a później – jeśli kupię wypasioną kurtkę, to nie starczy mi do pierwszego…
Zyski z takiego podmiotowego traktowania młodego człowieka są nie do przecenienia. W dziecku buduje się poczucie własnej wartości i sprawczości. Dowiaduje się nagle, że oto ma wpływ na działanie całej rodziny. Rodzice tacy duzi, a pytają, co mamy wspólnie robić. Tak rodzi się samodzielność i wewnątrzsterowność. Nauczyć się podejmować decyzje można, tylko… podejmując decyzje. Nauczyć kogoś dokonywania wyborów można, pozostawiając mu wybór. Kluczowe jest pokazanie dziecku, że wybory zawsze mają konsekwencje. Nie zawsze przyjemne.
W naszej dużej rodzinie dodatkową zmienną jest liczba dzieci. Postawienie pytania: co chcecie robić w wolną sobotę, wywołałoby lawinę pomysłów niemożliwych do zrealizowania nawet w pięć weekendów. Dlatego bardzo sprawdza się zasada ograniczonego wyboru – chcesz to czy to. Podajemy tylko dwie możliwości.
Warto mieć jednak na uwadze, by nie przeciążać dzieci liczbą decyzji do podjęcia. Spodnie czerwone czy zielone, buty ze spidermanem czy star wars, skarpetki, czapka, kurtka, śniadanie – kanapka czy płatki, herbatka czy kakao, trzylatek sobie z taką liczbą wyborów nie poradzi, to pewne. W naszej rodzinie rzeczywistość bardzo pomaga w ograniczaniu możliwości wyborów. Śniadanie jest jedno, ewentualny wybór polega na tym, czy zjesz czy nie. Ale raczej nikt nie odmawia. Każdy ma też ograniczoną liczbę ubrań i zabawek. Ma za to wybór towarzysza zabawy w rodzeństwie, a to jest bezcenne.
Nie ma też pola do decyzji w sprawach fundamentalnych. Siostrę czy brata trzeba przeprosić, gdy się zawiniło. Można to zrobić na wiele sposobów, ale przeprosić trzeba. U nas w domu bezdyskusyjnym zwyczajem jest udział w niedzielnej mszy świętej. Do kościoła się idzie tak, jak zjada się obiad. Idzie się też do placówki, bo rodzice oboje pracują i po prostu nie ma możliwości, by małe dziecko z powodu własnej fanaberii nie poszło do przedszkola lub szkoły. W tym przypadku warto jednak wykazać się wrażliwością i poszukać faktycznych przyczyn odmowy dziecka. Mogą być one psychosomatyczne – boli brzuch ze stresu przed klasówką, relacyjne – nie chcę iść do przedszkola, bo najlepszy kolega bawi się z kimś innym, czy wreszcie dziecko mogło doznać jakichś nieprzyjemnych sytuacji czy doświadczyć przemocy ze strony rówieśnika lub dorosłego.
Nie dopuszczamy też dzieci do decyzji, które przekraczają ich możliwości poznawcze i gdzie dziecko nie ma wiedzy o wszystkich zmiennych. Wybór pracy, mieszkania, miejsca zamieszkania, samochodu czy nawet wakacji i mebli to nie są tematy dla dzieci. Oczywiście warto skonsultować z dziećmi duże decyzje mające wpływ na ich życie, ale należy być bardzo ostrożnym. Pamiętam historię jedynaczki włączanej mocno przez rodziców do procesów decyzyjnych w rodzinie, a jednocześnie rozgrywek między rodzicami. Gdy pojawił się temat wymiany samochodu i głosowanie, córka stanęła po stronie ojca i droższego auta. A gdy później był kłopot ze spłatą, to miała niesłusznie poczucie winy za ten oddany głos. Niesłusznie, bo jako nastolatka myślała tylko o prestiżu i lśniącej karoserii, a nie miała pojęcia o stanie finansów swojej rodziny.
Ważne, by dziecko uczyło się, że nie zawsze nasze decyzje są słuszne. W rodzinie warto przyznawać się do błędów, rozmawiać o nich, przyglądać konsekwencjom, zadawać pytanie, co mogłem zrobić inaczej, lepiej, czy gdybym miał trochę więcej wiedzy czy odwagi, to zrobiłbym to samo. I nie oczekujmy od dzieci, że nigdy się nie pomylą w podejmowanych decyzjach. Rolą rodzica jest zobaczyć możliwe następstwa i w miarę możliwości spokojnie o nich porozmawiać. Ale co jeśli dziecko uparcie dąży do przemrożenia sobie nosa? Eksperymentowanie, próbowanie własnych sił to niezbędny warunek nauczenia się samodzielności. Dziecko musi doświadczyć radości z sukcesów i goryczy porażek. Tych ostatnich nie da się uniknąć, choćbyśmy bardzo tego chcieli, nie damy rady ochronić dziecka przed nimi.
Pamiętam stres, jaki przeżywałam, gdy córka pierwszy raz wybrała się do galerii handlowej w centrum miasta. Czekała ją droga kolejką, przejścia podziemne w okolicach dworca, no i sama galeria z labiryntem korytarzy. Czułam, że jest już gotowa na to wyzwanie, bo nie raz podróżowała komunikacją miejską na krótsze dystanse, umiała przestrzegać czasu nieobecności w domu i zatroszczyć się o swoje podstawowe przedmioty, takie jak telefon, portfel itp. Wyposażyłam więc dziecko w telefon (z naładowaną baterią!), przegadałam ze trzy scenariusze tego, co może się wydarzyć, i… poszłam zaparzyć melisę. Wielokrotnie przekonałam się, że nie ma sensu przekazywać dzieciom naszych dorosłych lęków, świat jest dobry, ludzie pomocni, miasto przyjazne. Wróciła dumna, naładowana pozytywnymi emocjami i wdzięczna za okazane zaufanie.
Gdy rozważamy granice samodzielności naszego dziecka, podstawowym kryterium jest zdolność do wzięcia odpowiedzialności za siebie, dojrzałość, umiejętność przewidywania konsekwencji własnych działań. Jako rodzice możemy świadomie zarządzać doświadczeniami naszych dzieci tak, by miały one jak najwięcej sukcesów na swoim koncie i z każdym kolejnym przekonywały się o własnej wartości, mocy i sprawczości. W dużej rodzinie takich okazji jest aż nadto i z całym spektrum odpowiedzialności. Można zostać na chwilę z młodszym rodzeństwem w domu, można dostać dodatkowe zadanie zrobienia dla młodszej siostry kanapki – to dla dwunastolatki. Starsza młodzież otrzyma misję zrobienia obiadu i zajęcia się trójką rodzeństwa przez pół dnia. Najstarszy zostanie z młodszym bratem na noc itd. Nasze dzieci niesłychanie rosną w poczuciu własnej wartości, gdy zlecamy im takie obowiązki. Czują, że powierzamy im to, co mamy najcenniejsze – nasze dzieci. Widzą, że traktujemy je jak dorosłych.
Ostatecznie dorośli się stają i podejmują decyzje, które nie zawsze nam się podobają. To będzie prawdziwa historia pewnego pisklaka, naszego syna, który poczuł się gotowy do opuszczenia rodzinnego gniazda o wiele wcześniej, niż zakładali to jego rodzice.
Młodzieniec ów kończy liceum. Ponieważ kończy je w czasach zarazy, wykańcza równocześnie swoich rodziców, którzy muszą być niemymi świadkami trudnej codzienności w postaci zdalnych lekcji, trwających prawie dwa lata, a odczuwalnie – wieczność. Pewnie nie wszędzie, ale w tym wypadku zdalne lekcje to marazm, absurd i strata czasu. Matura, która nadchodzi po tym czasie, kojarzy mi się z obrazem z filmów akcji, kiedy James Bond CUDEM wydostaje się z jakiejś śmiertelnej pułapki, prześlizgując się jak węgorz pod zamykającą się śluzą. Za nim śmierć i zniszczenie, przed nim słodka wolność, która eksploduje kolorami. Wielki świat nauki woła, uczelnie się uśmiechają, a kolejne tytuły naukowe tylko czekają, żeby po nie sięgnąć. I w tym momencie stanowczo i spokojnie oświadcza, że nie idzie na studia. Pomijając epizod histerii, gróźb, szantaży, przekupstw, znów szantaży, tym razem emocjonalnych, dyskusji, argumentów, poselstw… docieramy do momentu, kiedy młody dostaje ultimatum – musi zacząć sam się utrzymywać. Nie został wypchnięty z gniazda od razu. Najpierw chwilę stał na krawędzi i z przerażeniem patrzył w dół. Potem przy lekkim poklepaniu po plecach, które było w rzeczywistości wypchnięciem – skoczył. Znalazł pracę, wynajął mieszkanie w innym mieście, przeprowadził się. Zarabia na siebie i sam się utrzymuje. Ciężko pracuje, czasami 6 dni w tygodniu. Zarabia średnio, ale mu wystarcza. Trudno już mówić o sukcesie, bo ten etap trwa raptem kilka miesięcy, ale niewątpliwie na drodze życiowej tego konkretnego chłopaka to ważny krok. Samowystarczalność w pewnym wieku u mężczyzn to warunek konieczny do wysokiego poczucia własnej wartości. Poza tym jest ZWYCIĘZCĄ – pokonał dziesiątki własnych ograniczeń, lenistwo, wygodnictwo, wiele przyzwyczajeń, strach przed nieznanym… Nie wiem, czy jest z siebie dumny, ale powinien, bo matura przy tym egzaminie, który zdał w ostatnich miesiącach – to pikuś. Nie widać trwałych obrażeń po skoku z gniazda. Za to widać, że ma dużo więcej wiary w siebie, więcej piór, orli profil, zdecydowanie pewniejszy chód… Chyba nie jest jeszcze oblatywaczem, ale przekonał się, że potrafi i każdy kolejny lot, mam nadzieję, będzie łatwiejszy i przyniesie mu ogromną satysfakcję.
Mamy to szczęście, że możemy obserwować z bliska, jak rodzeństwo nawzajem się wspiera. Oczywiście słyszymy nieraz pretensje w stylu “A Michał w moim wieku mógł więcej!”, “A Karolina chodziła na dyskoteki, a mnie nie pozwalasz”. Coraz częściej też jednak: “Może pozwól Zuzi pojechać na ten obóz, ja w jej wieku jeździłem”, albo i tonem przestrogi starszego brata: “Nie warto iść na taką imprezę, jesteś za młoda”. A my będziemy towarzyszyć naszym dzieciom w takich pierwszych lotach jeszcze kilka razy. To jest zawsze bardzo emocjonująca i fascynująca przygoda. Za każdym razem jest (i będzie!) trochę inaczej, różne osobowości, nieco inne warunki i nasze większe za każdym razem doświadczenie.