Wychowanie do samodzielności

W ostatnim czasie spędzam dość dużo czasu z dziećmi. Z dystansu patrząc, jest to już dobrych kilka lat. Dawno temu na kasecie „Układanka” słuchałem Wojciecha Młynarskiego, który wyjaśniał, że mając troje dzieci, już prawie nie umie pisać bez ich gwaru. W oryginale „przypominam już tego dziadka spod Verdun, który nie mógł spać, kiedy nie strzelali”. Mnie tymczasem pomiędzy „Tato, zawieziesz mnie na trening? Tato, zawiążesz gumkę lalce? Tato…” przeplatanych różnymi radościami i smutkami naszło kilka myśli ogólniejszych:

  1. Dzieci nie są nasze, ale nam powierzone.

Mówimy, że dzieci są nasze, to prawda, ale co to znaczy? Co możemy, powinniśmy dla dzieci, z dziećmi, wreszcie dzieciom zrobić? Dzieci są naszym zadaniem, odpowiedzialnością, mamy przywilej uczestniczenia z bliska w ich rozwoju. Natomiast nie należą do nas. W rzeczywistości dzieci są nam powierzone. Jesteśmy odpowiedzialni za ich wychowanie w określonych granicach. Towarzyszymy im, ale nasza tzw. władza rodzicielska jest raczej służbą i pomocą w ich rozwoju.

Od pierwszych dni życia dzieci zwracają się do rodziców. Na początku płaczem, piskiem, niespokojnym wierceniem się, z czasem słowami: Tato! Tato? Tato… Pierwszy odruch  taty? Idę, działam, robię. Nalej mi mleka, daj mi jeść, zawiąż buty, wyprasuj spodnie, nastaw pranie, znajdź czepek… Długa lista potrzeb i „pokusa nadopiekuńczości”, reagowania na wszystko i wyręczania. Nieraz dlatego, że tak jest szybciej. A czasu mało, trzeba się spieszyć. Tymczasem spokojna obserwacja i towarzyszenie dziecku pozwalają dostrzec, że moje dziecko dorasta. Niejedno już umie (może umieć)
i pora powiedzieć: Spróbuj, pomogę Tobie. Podejmij twój własny wysiłek. Jeśli wszystko idzie dobrze, z czasem jedyną prośbą, jakiej nie powinniśmy odmawiać, będzie prośba o czas. Już nie czas dla dziecka, w którym coś dla niego robimy, załatwiamy, ale czas z dzieckiem, w którym razem jesteśmy, coś tworzymy.

Pamiętając, że dzieci są nam powierzone, łatwiej jest mieć w pamięci, że dzieci w pewnym momencie mają odejść.
I ważne jest, by w odpowiednim czasie pozwolić im odejść, a nawet jeśli mają trudność „wypchnąć je” z domu. Nawet jeśli w nas, ojcach, rodzicach, jest niepokój, jak sobie poradzą. Jeśli dzieci chętnie i śmiało odchodzą, to dla ojca powód do radości. To odchodzenie zaczyna się już, gdy dziecko odchodzi od karmiącej mamy w ramiona taty, by mama odpoczęła. Za pewien czas zostaje na zajęciach dla przedszkolaków. Samo idzie do szkoły. Jedzie na kolonię zuchową lub obóz sportowy. Idzie na pierwszą randkę. Zarabia pierwsze pieniądze. I wyprowadza się od rodziców. Za każdym razem towarzyszy nam niepokój, co to będzie, i duma, gdy widzimy, że jest dobrze.

Nigdy też nie wiemy, na jak długo powierzono nam dzieci. Często na 18–20 lub nieco więcej lat, ale nie zawsze. Niemało rodziców doświadcza straty dziecka, poronienia. Mnie w pamięci została szczególnie historia naszych przyjaciół. Mają troje dzieci. Kilka lat temu, gdy najmłodsza dziewczynka miała 12 lat, została potrącona na przejściu
dla pieszych. Kierująca, która rozmawiała przez telefon komórkowy w czasie jazdy samochodem, nie zauważyła dziecka. Dziecko zmarło. Wypadek dramatyczny. Takie się zdarzają. Natomiast to, co zostało we mnie najsilniej z ich reakcji, to była ich postawa. Oni sami przeżywali (i zaprosili do tego innych) wdzięczność za 12 lat, na które była im dana córka. Otworzyło to w nich drogę do wybaczenia osobie, która spowodowała wypadek.

Może być tak, że ktoś z nas doświadczył nadmiernej ingerencji własnych rodziców (lub teściów)
w swoje dorosłe życie, w małżeństwo, rodzinę. To temat na oddzielny tekst. Wspomnę tylko, że może być trudno prowadzić własne dzieci do samodzielności, jeśli mamie i tacie nie daliśmy jasnego sygnału: Zawsze jesteście i  będziecie dla mnie ważni, ale odpowiedzialność za swoje życie biorę sam (ponieważ dzieci są powierzone na pewien czas).

  • Wychowanie wymaga współpracy wychowywanego

Jako młody ojciec otarłem się o zajęcia Akademii Familijnej i pamiętam, jak prowadzący rzucił: Złoty

wiek wychowania trwa do trzeciego roku życia… potem do siódmego srebrny, a dalej kamień łupany… Na początku możemy dużo dziecku powiedzieć, nauczyć. Natomiast z czasem możemy mu pomóc chcieć dobra i towarzyszyć mu, wspierać w wysiłku zmiany.

Około dziesięciu lat temu wpadła mi w ręce książka Szymona Grzelaka pod tytułem „Dziki ojciec”. Zawiera ona między innymi koncepcję „strategii pozytywnych inicjacji”. W uproszczeniu polega na zaznaczeniu etapów dorastania dziecka poprzez wydarzenia przeżywane wspólnie z Tatą.

Inspirowałem się tym, podejmując z moimi dziećmi spływy kajakowe. Gdy dziecko ma 5–6 lat, płynie ze mną na spływ
z tato.net. Te 3–4 dni spędzamy wspólnie w kajaku, namiocie, na wspólnym szykowaniu posiłku i jedzeniu go we dwójkę. Kiedy płynąłem z najstarszą córką, trzeciego dnia zobaczyłem, jak jest do mnie podobna. Nie tylko w tym,
z czego jestem dumny lub po prostu u siebie lubię, ale także w sprawach, których się wstydzę. Zobaczyłem, że jeśli chcę pomóc mojemu dziecku przezwyciężyć pewne wady, muszę je zwalczyć u siebie. Dostałem „motywacyjnego kopa”.

Dzieci nie są dobre w słuchaniu ojca, ale są znakomite w naśladowaniu.

Czyli ja też mam przestrzeń do wychowywania siebie.

W tym miejscu nasuwa mi się refleksja dotycząca roli szkoły. Jeśli po 7. roku życia w wychowaniu następuje epoka kamienia łupanego, to do szkoły dziecko trafia w znaczącym stopniu ukształtowane. Z tej perspektywy oczekiwania, jakie nieraz towarzyszą rodzicom względem nauczycieli, wydają mi się wygórowane. Owszem, rola szkoły, tak nauczycieli, jak środowiska rówieśniczego, jest ważna. Natomiast ostateczny efekt zależy od tego, jak mocne podstawy
i skuteczne kanały komunikacji z dzieckiem wypracowaliśmy. Do tego potrzebny jest czas i stała aktualizacja mojej wiedzy o każdym z moich dzieci. Jak się czuje, co lubi, a czego nie, czy też jak ma na imię jego ulubiony kolega lub koleżanka. Wyposażeni w tę wiedzę możemy podejmować skuteczną współpracę ze środowiskiem szkolnym.

I jeszcze jeden patent z rodzinnej codzienności. Przy kilkorgu dzieciach i dużej aktywności każdego z nich każde wyjście z domu wymaga działania zespołowego. Tego by każdy w miarę możliwości zadbał o siebie i rozejrzał się, czy inny nie potrzebuje pomocy. Inaczej po prostu nie wyjdziemy, a przynajmniej nie wyjdziemy na czas. Mimo to cały czas zdarza nam się, że ktoś zapomni o konsekwencjach braku współpracy i zdarza nam się gdzieś spóźnić lub w ogóle nie pojechać. Dlatego zaczęliśmy wspólnie uczyć dzieci, by swoje: Tato (Mamo), nudzi mi się…
lub Tato (Mamo), a kiedy… zastąpiły „W czym mogę pomóc?”. Plus rodziny wielodzietnej jest taki, że gdy jedno z dzieci się wdroży, pozostałym jest jakoś łatwiej – dzieci naśladują nie tylko rodziców.

  1. Samodzielność jako cel wychowania nie oznacza samowystarczalności

Czasem ojcowie chcą samodzielności dzieci jako self-made-men, będących dla siebie sterem, żeglarzem i okrętem. Jestem samodzielny – nikogo nie potrzebuję. Tymczasem dobrze jest mieć zdrowe poczucie własnej wartości. Obejmuje ono moje zasoby i braki. To, czym mogę się dzielić, i to, o co mogę poprosić.

Samodzielność to dobra znajomość siebie. To umiem, mam, tego nie umiem.

Każdy z nas ma takie obszary, w których dobrze, by prosił o pomoc lub po prostu umiał ją przyjąć.

Chodzimy rodzinnie na piesze pielgrzymki na Jasną Górę. Zdarzyło się kilka razy w życiu, że widząc rodzinę z kilkorgiem dzieci, ktoś chciał nam dać pieniądze – 100, 200, 300 zł. Bywało, że wygląd tej osoby wskazywał, że jest to osoba uboga, z dużym prawdopodobieństwem uboższa ode mnie. Pierwszą myślą było – nie przyjąć. Potem jednak zdałem sobie sprawę, że ten ktoś dobrowolnie chce coś ofiarować i mogę nauczyć się przyjąć i być gotowym ofiarować pomoc, także komuś, kto z zewnątrz nie pokazuje, że może potrzebować.

Wydaje mi się ważne, by podkreślić, że negatywne konsekwencje dla osoby i rodziny ma brak otwartości w obydwu wymiarach, pomaganiu i proszeniu o pomoc. Jeśli mam umiejętności, talent, pieniądze, dobre jest, bym klasyczną „dziesięcinę” z tego, co mam, ofiarował innym, choćby pomagając koledze w problemach z matematyką lub robiąc zakupy sąsiadce (okres pandemii przywrócił do łask akcje (nie)widzialnej ręki). Na poziomie deklaracji nie jest to teza kontrowersyjna, nie zawsze realizowana. Niemniej dawanie pomocy jest też jakimś powodem satysfakcji czy dumy. Dość często w gronie męskim spotykam się za to z trudnością w proszeniu o pomoc. Jestem samodzielny (samowystarczalny), to jakiś rodzaj niedobrej męskiej dumy. Grupy wsparcia dla rodziców gromadzą najczęściej mamy. Niezbyt często sięgamy po pomoc psychologiczną.  Tymczasem każdy z nas ma czasem sytuację, w której lepiej, by nie był sam. Warto prosić o pomoc. Są wokół nas życzliwi ludzie.

„Klasyczna” zaczepka znajomych i nieznajomych osób pod adresem rodziny z trojgiem, czworgiem i większą liczbą dzieci brzmi: „Jak wy sobie radzicie?”. Moja odpowiedź od pewnego czasu brzmi: „Normalnie, raz sobie radzimy, raz nie radzimy, ale gdy byłem kawalerem, też bywało, że sobie nie radziłem”, i nie jest to dla mnie powód do wstydu.  

Wspomniana na początku pokusa nadopiekuńczości nabiera innego wymiaru, gdy w domu jest dziecko z niepełnosprawnością. O ile wyręczanie w prostych sprawach nawet już kilkuletniego dziecka wywołuje na ogół naszą własną refleksję, a także reakcję otoczenia, o tyle niepełnosprawność może hamować rodziców przed stawianiem wymagań. Tymczasem osoby z niepełnosprawnością, wśród nich dzieci, podlegają tym samym regułom samoświadomości i rozwoju co wszystkie inne osoby. Mają swoje zasoby i swoje ograniczenia. Mogą dzielić się swoimi zasobami i pomagać innym, mogą przezwyciężać swoje ograniczenia oraz mogą potrzebować pomocy i o pomoc prosić.

Chciałbym zachęcić wszystkich do refleksji nad ich własną życiową równowagą tych dwóch wymiarów. Tego, czy pomagam i dzielę się swoimi zasobami, oraz tego, czy proszę o pomoc i potrafię ją przyjąć.

Wszystkim czytelnikom życzę serdecznie gotowości pomagania i przyjmowania pomocy.

Skip to content