Męskość 2.0
W ostatnich latach szczególnie mocno wybrzmiewa słowo kryzys odmieniane na wszystkie możliwe przypadki, mimo że chyba na początku XXI wieku myśleliśmy, że ludzkość będzie dalej żyła tylko długo i szczęśliwie. Do znanego już zjawiska podnoszenia temperatury i topnienia lodowców doszedł niestety oczywiście covid, który nie pozostał sam na mapie świata. Oprócz niego też na trwałe zagościły w naszych głowach i przekazie medialnym takie zjawiska jak chociażby wzrost znaczenia populizmu, globalne migracje czy gwałtownie postępujące rozwarstwienie społeczne. Wiele zatem wartości, uczuć, emocji, osiągnięć nauki i naszej ludzkiej wiedzy zaczęło chwiać się w posadach. Z kolei w ich miejsce coraz bardziej zaczęła się wkradać niepewność i lęk przed jutrem.
W centrum tych wszystkich zjawisk oczywiście jak zawsze jest człowiek, a będąc już bardziej precyzyjnym – kobieta i mężczyzna. Wydaje się zatem, że ludzkość niestety jest już przyzwyczajona do globalnych zmian w zakresie kataklizmów, wojen, fal głodu czy biedy, ale jednak zmiana we wzajemnych relacjach pomiędzy płcią piękną a tą… hmmm… troszkę mniej piękną faktycznie stanowi fundamentalną i ogromnie mentalną zmianę. Dlatego też od ładnych kilku dekad publicyści, naukowcy, politycy czy influencerzy na „insta” odmieniają frazę „kryzys męskości” na wszelkie możliwe sposoby. Swoją drogą tak na logikę trzeba byłoby też zapytać, że skoro płeć męska jest pogrążona w otchłani, to gdzie aktualnie w takim razie znajduje się i podąża płeć damska? Natomiast nie o tym w dzisiejszym odcinku. Skupmy się może najpierw na nas, czyli na tych przysłowiowych facetach czy chłopakach – jak zwał, tak zwał.
Zacznijmy może od tego, że faktycznie świat się absolutnie przekonstruował i coraz trudniej znaleźć nas w przepoconej koszulce na ramiączka kopiących rowy, a za to częściej jeździmy lśniącymi kolarkami, posilając się po drodze ramenem czy kanapką z hummusem. Na pewno też częściej niż dotychczas pojawiamy się na wywiadówkach czy odprowadzamy nasze pociechy do przedszkola. Nie boimy się też w domu ogarnąć jajecznicy, ugotować spaghetti lub nawet przygotować mule z winem na domową randkę z naszą partnerką. Pomaga nam przy tym internet, książki (Jamie Oliver!), a czasem przyjaciele. Wspieramy nasze partnerki najlepiej, jak potrafimy – raz wyjdzie nam to świetnie, drugi raz średnio, a trzeci raz do bani (aczkolwiek to, że w ogóle pojawiło się słowo klucz w naszych relacjach – „wspieramy” – jest już diametralną zmianą samą w sobie).
Czy to źle?
Czy to dobrze?
Czy jesteśmy zagubieni jako faceci i czujemy się zbędni?
Czy „Seksmisja” J. Machulskiego faktycznie kiedyś się ziści?
Czy może jednak nie „kumamy” dzisiejszej rzeczywistości i wyzwań, jakie przed nami stoją?
Czy w efekcie jesteśmy zatem w kryzysie, a nasza „męskość” drży w posadach i wszyscy zaraz wylądujemy na prozacu lub na Kolskiej?
Moim zdaniem nie ma tutaj jednoznacznej odpowiedzi, ale po kolei, bo historia nas „facetów” jest wielowymiarowa i jej obecny status na fejsie to po prostu – „it’s complicated”.
W pierwszej kolejności należy zwrócić uwagę, iż faktycznie od pradawnych czasów nasza pozycja społeczna, samoświadomość, wyznawane wartości czy podejście do kobiet wynikało po prostu ze zwykłej czystej siły fizycznej. To my naszą masą mięśniową i rzeźbą (co poniektórzy oczywiście) zarabialiśmy na rodzinę, harując na polu lub u kowala cały dzień. Do tego broniliśmy fizycznie naszych najbliższych przed wilkami w puszczy czy napadami Krzyżaków. Takie podejście nie ominęło również stosunków damsko-męskich i w związku z powyższym przez setki lat nadawaliśmy ton (podział ról) życiu rodzinnemu od gotowania, poprzez wychowanie dzieci aż po seks. Kobiety w efekcie nie miały bardzo często szans na edukację, pracę jako taką czy po prostu zwykłą ludzką samodzielność od możliwości wybrania partnera po decyzje o uprawianiu własnych pasji. Taki tryb życia też zresztą sprawił, że kobieta w konsekwencji stała się już legendarnym niczym Chuck Norris strażnikiem tak zwanego „ogniska domowego”.
Świat oczywiście jednak zaczął się stopniowo zmieniać. Grody i zamki zaczęły być zastępowane przez wielokulturowe miasta. Leśne ścieżki zamieniały się w drogi, na których to zamiast zaprzęgów konnych zaczęły jeździć pierwsze samochody. Na świecie pojawiła się m.in. Maria Skłodowska-Curie, Elżbieta II lub wcześniej caryca Katarzyna czy królowa Wiktoria. Krótko powiedziawszy, w wyniku rewolucji przemysłowej okazało się, że bariera wejścia w pracę zaczyna się zmniejszać i nasze „muły” nie są już przeszkodą, żeby zacząć pracować i zarabiać na siebie, czyli czytaj: uzyskiwać podmiotowość i samodzielność. Z tej możliwości zaczęły coraz częściej korzystać kobiety, czego efektem m.in. było stopniowe uzyskiwanie przez nie pełni praw wyborczych na początku XIX wieku. „Coś” zaczęło się zatem zmieniać. Nasze płcie zaczęły stopniowo uzyskiwać podobne możliwości, uprawnienia i szanse. Oczywiście jak wszystko w życiu, tak i ta ewolucja zamieniła się w proces.
Kolejnym znaczącym krokiem w tym miejscu była sytuacja po II wojnie światowej, kiedy to w wielu domach po prostu zabrakło mężczyzn. W konsekwencji kobiety, chcąc czy nie, musiały zacząć dźwigać drewno, palić w kominku, pracować, uczyć, wychowywać osamotnione dzieci i jeszcze im przygotowywać pożywienie.
Natomiast kolejnym z tzw. modnie określanych ostatnio „game changerów” była rewolucja seksualna na przełomie lat 60. i 70. XX wieku, która to w sferze seksualnej po prostu upodmiotowiła kobiety. To naprawdę była fundamentalna zmiana, bo czy ktoś wcześniej mógł sobie wyobrazić sytuację, kiedy to nie tylko kobieta będzie miała inicjatywę w sferze namiętności, ale i również będzie dokonywać wyboru, z kim chce się kochać, a z kim nie? Teraz trochę się uśmiechamy, wspominając czasy hipisów, ale seks był ostatnim bastionem męskiej czystej siły i przewagi płci. Padł wtedy rozłożony kompletnie na łopatki.
Oczywiście po tej społecznej globalnej zmianie nasza cywilizacja zaczęła jeszcze bardziej gwałtownie przyspieszać i kolejna rewolucja, tym razem cyfrowa, już wszystko praktycznie wywróciła do góry nogami. Okazało się, że każdy może dowolnie pracować, kształcić się i dokonywać osobistych wyborów, więc płeć przestała mieć tutaj jakiekolwiek znaczenie. Równolegle jednak uwidoczniły się (i nadal niestety się tylko pogłębiają) bariery społeczne i gospodarcze. Dla przykładu aktualnie zupełnie inne szanse rozwoju ma kobieta/mężczyzna urodzeni w Kanadzie niż w Afganistanie czy w Chinach.
Czy można się w tym wszystkim zatem pogubić? No pewnie, że tak.
Pamiętajmy proszę przy tym, że „nowa rzeczywistość” jest szczególnie trudna dla aktualnych 35–55-latków. Te pokolenia (jak i autora) były wychowywane oczywiście z coraz większym poszanowaniem dla drugiej płci (na randkach raczej staraliśmy wchodzić na wyżyny bajery, a nie brać za włosy i ciągnąć do jaskini jak nasi praprzodkowie), ale z drugiej strony w wielu przypadkach był to tzw. „zimny chów”, bardzo często też zresztą prowadzony przez kobiety (najczęściej duet – mama i babcia, a potem zwykle jeszcze na dobicie dochodziła teściowa).
W konsekwencji takiego podejścia (przez wiele setek pokoleń) chłopak miał zawsze być przecież tym „twardym” niepozwalającym sobie na jakiekolwiek emocje. Nie bez kozery mówi się często o „spartańskim” wychowaniu czy o tym, że „chłopaki nie płaczą”. Sam zresztą pamiętam, że chłopięcy płacz w grupie społecznej to była jedna z najgorszych rzeczy. Od razu leciały wyzwiska: „beksa”, „mięczak” czy „lamus”. To bardzo stygmatyzowało oraz hierarchizowało młodą grupę społeczną, często powodując, że taki chłopak na wuefie to max mógł podawać piłkę innym, a nie w nią sam grać z innymi. Do tego w domu dochodził bardzo często nieobecny emocjonalnie ojciec i zdyscyplinowana matka, która głównie zajmowała się tym, aby jej syn był „ogarnięty”, czyli przebrany, nakarmiony, bezpieczny (ważne!) i najlepiej przynosił tylko dobre oceny przy jak najmniejszym wkładzie w zakresie nauki ze strony rodziców. Nie można też dziwić się takiemu podejściu, bo zgodnie ze starą maksymą, jak możemy dać komuś coś, czego samemu nigdy się nie otrzymało?
To jest właśnie klucz do zrozumienia aktualnej sytuacji męskiego świata. Nasze poprzednie pokolenia mocno polaryzowały podział płciowy w życiu społeczno-osobisto-ekonomicznym, więc chcąc czy nie, mamy „wgrany” podświadomie schemat podejścia do życia i kobiet, którego to nie będzie nam po prostu dane zrealizować (tak jak naszym rodzicom). Do tego nie otrzymaliśmy żadnego vacatio legis, aby się dostosować do nowej rzeczywistości. Stąd takie twarde lądowanie i pytania zewsząd: dokąd ci faceci zmierzają i czy te ich „barbery” to tylko chwilowa moda i fanaberia? Jak to mawiał klasyk, jak żyć zatem?
W pierwszej kolejności moim zdaniem kluczowe jest podejście mentalne i nastawienie. Proces „wyrównywania płci” jest właśnie procesem, a nie rewolucją październikową. Osobiście też uważam, że zwyczajnie zarówno kobiety, jak i mężczyźni aktualnie dojrzewają lub już dojrzeli do nowych ról. Oczywiście jak każda zmiana tak i ta boli, ale pamiętajmy, że dotyczy to obydwu stron. Paradoksalnie często kobieca decyzja o pójściu na supertrudne studia zagraniczne może być dla takiej osoby tak znaczącym przekroczeniem lęku jak ugotowanie przez faceta pierwszego samodzielnego posiłku. Dlaczego? Otóż zarówno jedno, jak i drugie nie widziało swoich rodziców w takich sytuacjach – mamy za granicą na ambitnej uczelni i taty przy kuchence gazowej robiącego schaboszczaka z frytami. Sam świetnie doskonale pamiętam, jak zrobiłem sam pierwszą potrawę w swoim życiu. Wrzuciłem to nawet na fejsa i co ciekawe, skomentowała to moja „była” z czasów LO, która napisała: „O rety, co się stało, że jesteś w kuchni? Zgubiłeś się?”. Osobiście dla mnie było to prostu strasznie przykre i dotknęło mnie do żywego, ale z drugiej strony byłem z siebie superdumny, że zrobiłem ten pierwszy krok, bo jak wiemy, sukces to suma właśnie wielu małych działań i najważniejsze to po prostu zacząć je wykonywać. Dzisiaj poruszam się sprawnie po kuchni i podstawowe czynności nie powodują we mnie lęku, a jak czasem rzucam się, żeby zrobić coś ciekawszego, to po prostu otwieram książkę kucharską (Jamie!) czy odpalam YouTube’a i podchodzę do tematu jak w pracy, czyli „projektowo” J. Oczywiście ciężko porównać przysmażenie kotleta do decyzji kobiety, aby np. jak najpóźniej mieć dzieci lub w ogóle zrezygnować z ich posiadania, tak aby rozwijać swoje pasje czy umiejętności. Niemniej jednak w mojej opinii poziom pokonywania lęku oraz przede wszystkim właśnie podświadomych schematów jest bardzo zbliżony w obu takich przypadkach.
Reasumując, uważam, że mamy aktualnie do czynienia nie z kryzysem męskości czy kobiecości (znowu na logikę: jeżeli faceci są w kryzysie, to kobiety w sukcesie?), ale właśnie z okresem dojrzewania, który tak jak okres nastoletni jest burzliwy i trudny emocjonalnie.
Co zrobić zatem, aby w tym wszystkim się odnaleźć i nie zwariować?
Przede wszystkim uważam, że trzeba przyjąć w naszej samoświadomości fakt, że czy nam się to podoba czy nie, ale narodzimy się, przeżyjemy nasze życie i umrzemy zarówno w otoczeniu kobiet, jak i mężczyzn. Oczywiście można wykonać wszystkie te czynności samemu gdzieś na Syberii czy na Antarktydzie, ale nie polecam (zimno, niedźwiedzie, brak wi-fi).
Nie uważam też, że jedna płeć jest z Marsa, a druga z Księżyca. Gdyby tak było, tobyśmy spotykali się tylko na bitwach międzygalaktycznych. Swoją drogą ta legendarna już książka wyrządziła ogromne szkody i tylko umocniła bariery pomiędzy obiema płciami. Wchodzi zatem na zupełnie inny, głębszy i bardziej dojrzały poziom budowania wzajemnych relacji. Kobieta, która nie miała przez setki lat prawa powiedzieć, na co ma ochotę, i podejmować samodzielnie decyzji, teraz tak to robi, że setki tysiące kobiet potrafią demonstrować w obronie swoich praw, a w tym samym czasie często ich faceci zostają w domu i pilnują dzieci i są z tym, żeby była jasność, bardzo OK. Jednocześnie Ci zatwardzili męscy komandosi zaczynają wyrażać swoje emocje, coraz częściej płaczą, potrafią okazać smutek, ale i też radość. Są w stanie coraz bardziej odczuwać i zewnętrznie demonstrować złamane serce czy poczucie nieszczęśliwości w swoim życiu. Chodzą zarówno na manicure, do barbera i potem na dokładkę do terapeuty. Odkrywają po prostu sfery (tak samo jak kobiety), które do tej pory były tylko i wyłącznie zarezerwowane dla płci przeciwnej. Sam pamiętam zresztą, jak mieszałem się, idąc na swoje pierwsze „pazury” w życiu, i jak mój tata patrzył na mnie jak na wariata, kiedy opowiadałem o tym, jak próbuję walczyć z postępującą łysiną (on raczej stał na stanowisku, że łysina świadczy o mądrości faceta lub ilości damskich ud, o które się dosłownie i w przenośni „otarł” w swoim życiu).
To są ogromnie złożone i wielowymiarowe zjawiska i przede wszystkim emocje, ale kluczowa w nich jest wzajemna komunikacja i wychodzenie z dotychczasowych schematów. Żeby była jasność, ten proces boli tak samo obie strony, więc nie da się go przejść samodzielnie. Tylko podanie sobie nawzajem dłoni i proste zapytanie drugiej strony „jak się czujesz” czy „jak mogę ci pomóc” zmienia już bardzo wiele w naszej wzajemnej relacji, wynoszą ją właśnie na dojrzały poziom z poziomu „obiad na stole”, „jak w pracy?” czy „wrócę późno”. Aby ten proces dojrzewania się rozwijał, a nie zwijał, to jego absolutną podstawą jest całkowity brak przemocy zarówno fizycznej, jak i przede wszystkim psychicznej. Pamiętajmy w tym miejscu, że słowa ranią najbardziej i ciężar wypowiedzenia zdania do kobiety: „nie, no co ty, na pewno nie dasz sobie rady w tej nowej pracy” może być taki sam jak w zdaniu skierowanym do mężczyzny: „nie smuć się – zamówię ci zaraz steka z Ubera i humor od razu ci się poprawi”.
Zawsze w każdej sytuacji są dwie perspektywy, a męskość czy kobiecość w wersji 2.0 oznacza dla mnie to, że po prostu doszliśmy do czasów, kiedy to „w końcu” mamy przestrzeń, wiedzę, przyzwolenie społeczne, aby podzielić się wzajemnie swoimi emocjami, potrzebami, marzeniami i życiowymi refleksjami w sposób otwarty i partnerski, tak aby w drugiej osobie znaleźć autentyczne wsparcie i nade wszystko zrozumienie.
To jest nic innego jak tylko intymność tak bardzo kluczowa dla każdego z nas. Często obie strony narzekają, że z czasem w związku zaczyna wiać nudą i przewidywalnością. Najczęściej przyczyną takiego stanu rzeczy jest brak intymności, która rodzi się właśnie w 90% ze wspólnej rozmowy. Bez intymności nie przetrwamy, nie będziemy mieli radości z życia ani też nie pójdziemy z nikim do łóżka (najbardziej intymna czynność, jaką można wykonać z drugą osobą).
Podsumowując, jeżeli wspólnie chcemy znaleźć szczęście w obecnych czasach, to tylko będąc w tym razem, szanując lęki, schematy, ograniczenia, wątpliwości obydwu stron i wspólnie rozmawiając, aby pokonywać kolejne rafy razem, a nie osobno.
Wspólnie dojrzeliśmy do tego historycznego momentu.
Wykorzystajmy go, bo lepiej tak, niż cofnąć się do czasów maczugi i jaskini.